wtorek, 26 lipca 2016

Toruń, którego nie ma, czyli wspomnienia chłopaka z Mokrego

Miasto, którego już nie ma, ocalić mogą tylko wspomnienia. Dzielnicę i ulicę również. Taką refleksję miałam w ubiegły piątek po spotkaniu z Mieczysławem Wilczewskim, autorem książki „Mój Toruń. Wspomnienia chłopaka z Mokrego”. Było to wyjątkowe spotkanie. Wcale nie tylko dlatego, że sala widowiskowa Domu Muz była wypełniona po brzegi, co zdarza się niezwykle rzadko, gdy mamy do czynienia z zupełnie nieznanym autorem. Ale tego popołudnia zobaczyłam, jak bardzo ważny i wciąż żywy jest kawałek Torunia, którego już praktycznie nie ma i jedyna przestrzeń, w której może jeszcze przetrwać i wciąż istnieć, to pamięć, bezcenne źródło dla wspomnień. Miałam wrażenie, że spora większość uczestników tego spotkania znalazła się tam przygnana tęsknotą, tyleż za minionym czasem, co za swoją dawną dzielnicą, która systematycznie od kilku lat jest poddawana nowoczesnej przebudowie i zarówno jej historyczny charakter, jak i szczególny duch, jest już tam ledwie dostrzegalny. Książkę Mieczysława Wilczewskiego można traktować, jako swoisty wehikuł czasu, który przenosi czytelnika o prawie pół wieku do tej dzielnicy słynącej z pruskich murów, ogrodów i piekarni. Opowiada on o tamtejszym życiu codziennym i zwyczajach, swoim dorastaniu wśród kolegów i sąsiadów. Nic tam nie jest fikcją. Wszystkie osoby, miejsca i sytuacje były naprawdę i może dlatego ta opowieść tak mocno poruszyła ludzi związanych z Mokrym, bo podczas spotkania dorzucali swoje kawałki wspomnień. Przypominali znanych i charakterystycznych mieszkańców, odtwarzali nieistniejące domy, sklepy, a przede wszystkim klimat. Była na tej sali atmosfera nieprawdopodobnej wspólnoty ludzi połączonych miłością do swojego kawałka miasta, którego już właściwie nie ma w tym kształcie, jaki pamiętają, a jaki wciąż żyje w nich. W ich głosach pojawiał się też cień smutku, że muszą patrzeć, jak domy z pruskiego muru, które kiedyś królowały w ich dzielnicy, stanowią teraz kłopotliwy element pośród wybujałych nowoczesnych domów. Za słowami nostalgii kryła się niezgoda na to, że prawie bezrefleksyjnie burzy się te pruskie mury, jako zbędne rudery, nie dostrzegając w nich wartości, jaka bezpowrotnie odchodzi.
Kilka dni temu przez moje mieszkanie przetoczyła się grupa majstrów, którzy to wymieniali instalację grzewczą, przesuwali meble, wiercili w ścianach, montowali nowe urządzenia, jak to przy remoncie. W pewnym momencie zobaczyłam, jak jeden z nich, co jakiś czas zatrzymuje się w pokoju, patrzy na mój odnowiony przedwojenny stół z krzesłami i zamyśla się. Zapytałam, co się stało. On na to odpowiedział: „Wie pani, też miałem kiedyś stare meble po dziadkach, duży kredens i taki stół z krzesłami. Myślałem, gdzie ja to wezmę do bloku. Zniszczone już trochę były. Porąbałem i spaliłem. A tu patrzę, jak ten stół ładnie wygląda z tymi nowymi meblami. Ech… I wie pani co, jakoś bardzo teraz żałuję.”
 
Zastanawiam się, czy do tych, którzy od kilku lat podejmują decyzje o burzeniu domów z pruskiego muru, by śladu po nich nie było, kiedyś przyjdzie taka refleksja, jak do tego majstra. Niewykluczone, że tak się stanie, gdy w ostatnim takim domu, będą na otwarciu muzeum pruskiego muru, ale wtedy też pozostanie im tylko westchnienie.
 
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.07.2016

środa, 20 lipca 2016

Kolorowe jarmarki na poczcie? Owszem, choć wakacyjną widokówkę też tu nadal nadasz.

Kto z nas lubi dostawać kartki pocztowe z podróży? Dziwne pytanie, prawda? Wiadomo, że większość. A kto z nas jeszcze wysyła takie kartki? Cisza? Nie słychać przekrzykujących się głosów, co najwyżej wspomnienia, kiedy to się ostatnio taką wysłało, dostało. Co wcale nie znaczy, że nie informujemy znajomych o naszych wakacyjnych podróżach. Przeciwnie, prześcigamy się w publikacji zdjęć z odwiedzanych miejsc w mediach społecznościowych. Wysyłamy też smsy z pozdrowieniami. Ale widokówki? Rzadko. Dlaczego? Tu nie ma jednej odpowiedzi. Ba, czasem trudno w ogóle wskazać jakiś konkretny powód, bo cóż to może być, brak czasu, poczty, znaczków. Na niedobór kartek trudno narzekać. Ktoś dopowie, wysłał, a ona nie doszła, więc teraz już tego nie robi. Gdyby dopytać skąd nie doszła, być może, okazałoby się, że z jakiejś małej wyspy na odległym oceanie, co tylko składa się na ten drobny wyjątek, który zdarza się zawsze, a nie na argument przeciwko wysyłaniu widokówek. Lubimy dostawać kartki z podróży, ale sami wysyłamy je bardzo rzadko lub wcale. Z drugiej strony liczymy skrycie na to, że ktoś z przyjaciół będzie jednak na tyle uprzejmy, że prześle nam ładny widoczek z ostemplowanym znaczkiem do skrzynki pocztowej, zamiast smsa. Niestety, coraz częściej są to nadzieje płonne. W takim razie może wysyłać kartki z podróży do siebie? Ekstrawagancja? Być może. Czytałam ostatnio o parze, która od lat wysyła kartki pocztowe ze swoich wakacyjnych podróży do siebie. Na pytanie, skąd pomysł na takie działanie, odpowiedzieli, że te pocztówki są dla nich specyficznym pamiętnikiem, oryginalną próbą uchwycenia chwil, zapisem emocji w odwiedzanych miejscach. Jest to jakiś pomysł, nawet bardzo sympatyczny, niewykluczone, że znajdzie naśladowców, choć szczerze mówiąc, bliższa jest mi jednak tradycyjna koncepcja przesyłania kartek pocztowych od siebie, do kogoś innego niż ja. Tak, żeby to była dla tego kogoś prawdziwa niespodzianka w skrzynce. Zatem może w tym roku ruszając na wakacje, ruszymy też na pocztę z kartką, a może nie tylko jedną. Gdziekolwiek będziemy w kraju, czy za granicą. Choć muszę, w tym momencie, uprzedzić tych pierwszych, szczególnie gdy dawno nie odwiedzali budynków poczty. Aktualnie nie są to miejsca, które, zapewne, mają w pamięci. I rzecz dotyczy nie tylko naszego miasta, ale każdego urzędu pocztowego w kraju. Zdaję sobie sprawę, że niektórym może się w pierwszej chwili wydawać, że pomylili poważną instytucję z odpustowymi straganami, otóż nie. To nadal poczta, tyle że jej ofertę ubogacono w ostatnim czasie. Poza prasą, książeczkami i poradnikami znajdziemy też rozmaite produkty, które gdyby szukać na nie jednego określenia, byłoby to przysłowiowe mydło i powidło. Jeśliby trudność sprawiało nam odnalezienie, pośród tego blichtru, znaczków na naszą kartkę, to nie należy się tym martwić, pani w okienku na pewno wyda nam odpowiednie. Choć zanim tak się stanie, trzeba się przygotować, że najpierw zapyta nas uprzejmie, czy nie chcemy przepisów na 100 sałatek lub może życzeń na chrzciny. Nie złośćmy się, to nie jej wina, nie ona to wymyśliła. I niech nas ta jarmarczność, mimo wszystko, nie zraża. Wyślijmy w tym roku kartkę z wakacji, nie smsa.
 
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  19.07.2016

wtorek, 12 lipca 2016

Jedna scena na rynku to mało, za mało, postawmy więc dwie


Od przybytku głowa nie boli, jak mawia stare powiedzenie, ale z kolei inne dopowiada, że każdy nadmiar szkodzi. Niby lepiej mieć dwie sceny, niż jedną, ale gdy obie stoją w odległości zaledwie kilku metrów od siebie, zwrócone frontami, to może wtedy faktycznie jedna by wystarczyła. W ubiegłą sobotę, idąc przez Rynek Staromiejski, taki to osobliwy widok właśnie ukazał się moim oczom, dwie sceny naprzeciwko siebie. Czyżbyśmy doczekali się kiełkującej wersji toruńskiego Openera, dwie sceny, jedna główna, druga offowa? Nadużywam kąśliwości? Możliwe. Przyznam się, że taką sytuację, nie tak dawno, nakreśliłam w nieco złośliwym żarcie, komentując lokalizowanie wszystkich imprez, czasem jednocześnie, na placu pomiędzy Ratuszem a kościołem św. Ducha. Gdy zobaczyłam ten obrazek, jak wydarza się naprawdę, to wcale nie było mi do śmiechu. Na jednej ze scen trwał właśnie koncert w ramach festiwalu Celtycki Gotyk, druga stała pusta. To ta scena, którą TAK nazywa letnią sceną i zaprasza na nią w lipcu, między innymi, debiutujące zespoły. Nie wykluczam, że organizatorzy Celtyckiego Gotyku, w jakieś części swojej imprezy, korzystali faktycznie z dwóch scen jednocześnie, a może zwyczajnie na swój festiwal postawili drugą scenę, bo zespoły nie mieściły się na mniejszej, tego nie wiem. Tak czy siak, wyglądało to kuriozalnie.
Zastanawiam się tylko, po co była budowana plenerowa scena przy CKK Jordanki, po co amfiteatr w Etnograficznym, po co kameralna scena przy Baju? Wymieniać dalej? A może wskazać miejsca, które rozstawiana sezonowo scena mogłaby ożywić? Po co? Skoro i tak będziemy mieli Rynek Staromiejski zastawiony permanentnie sceną, a nawet dwiema, a z czasem może i trzema jednocześnie. Na bogato. Nie zmieszczą się? A turyści niech się przeciskają pomiędzy foliowymi budami i metalowymi konstrukcjami, niech kombinują, jak tu strzelić sobie fotkę, by uwiecznić, choć kawałek wiekowego muru bez szpetnych dodatków. O mieszkańcach i niektórych przedsiębiorcach w tym kontekście wspominać nie będę, ich argumenty od trzech lat na nikim nie robią wrażenia.
Jednak coraz śmielej w dyskusjach o Starówce pojawia się to pytanie, czy faktycznie, wszystkie imprezy, jak leci lub które pierwsze zarezerwują miejsce, należy sadowić w przestrzeni Rynku Staromiejskiego. Czy nie jest ich już tam czasem za dużo? Żeby było jasne, nie kwestionuję w tym momencie lokalizacji celtyckiego festiwalu, prędzej moją wątpliwość budzi postawienie letniej sceny na cały miesiąc. Czy faktycznie musi ona stać przez lato na rynkowym bruku? Mamy tyle wspaniałych, letnich miejsc przystosowanych do występów. Scen, na które warto zapraszać artystów, tych początkujących również. O przestrzeniach do zaadaptowania w ogóle nie będę tu wspominać. Zatem wydaje mi się, że po tym sezonie czas pomyśleć, na poważnie, o selekcji imprez, które odbywają się na reprezentacyjnym placu miasta. Czas, by za porządek lub chaos imprezowy na Starym Mieście odpowiadała ostatecznie jedna instytucja lub wydział UM. Żeby nikomu nie rodziło się w głowie pytanie, czy leci tu z nami jeszcze jakiś pilot? Czy może dryfujemy już bezwładnie z prądem?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.07.2016

wtorek, 5 lipca 2016

Fajerwerki coraz bardziej powszednie niż świąteczne


Pierwszy strzał połączony z ogromnym hukiem padł w ubiegły piątek kilka sekund przed godziną 23:15. I od razu był celny, wyrwał ze snu tych, którzy zdążyli już zasnąć i to nie tylko w dzielnicy Staromiejskiej. Choć to na Starym Mieście drżące budynki mogły zwiastować, że dzieje się coś niepokojącego. Przy drugim i trzecim wystrzale było już wiadomo, to nie jakieś niebezpieczne zdarzenie, ale tylko fajerwerki. Odruchowo zerknęłam na zegarek z niedowierzaniem, że urzędnicy wydali pozwolenie na użycie materiałów pirotechnicznych w nocy. Poza Sylwestrem i Nowym Rokiem, by móc zafundować sobie wystrzałowe pokazy, trzeba mieć stosowne zezwolenie wydawane przez Urząd Miasta. Zaczęłam szybko szukać w pamięci, czy czasem nie umknęło mi jakieś miejskie, nocne wydarzenie godne wzbogacenia fajerwerkami, bo to faktycznie tłumaczyłoby tak późną porę wybuchów. Nie mogłam sobie nic przypomnieć. Powtórka ze strzelania odbyła się w sobotę, tym razem kilka minut po godzinie 22:00, jak co weekend od kilku tygodni, zresztą. Co to zatem za strzelanie po nocach i co z tym mogą zrobić budzeni mieszkańcy? Jak później doczytałam, urzędniczka moderująca grupę dyskusyjną „Mój@ Starówka”, doradzała, by w takiej sytuacji zgłosić zakłócenie ciszy nocnej do Straży Miejskiej. Faktycznie, jakie to proste, nie pomyślałabym. Już oczami wyobraźni widziałam wyskakujących w piżamach na ulicę mieszkańców w poszukiwaniu miejsca, z którego dochodzą wystrzały, by co rychlej zgłosić je Strażnikom Miejskim. A tak na poważnie, czy faktycznie taki nocny huk słyszany w kilku dzielnicach trzeba jeszcze dodatkowo zgłaszać Straży Miejskiej, patrole tego nie odnotowują?
Jedna z obudzonych mieszkanek napisała o tym zdarzeniu na forum grupy „Moj@ Starówka”. Z dwóch krótkich zdań okraszonych wielokrotnymi wykrzyknikami nietrudno było wyczytać irytację, ale też i bezsilność wobec powtarzającego się regularnie przerywania ciszy nocnej, nie tylko w jednej dzielnicy, dość znacznym poziomem decybeli. Do jej wpisu dołączyli inni, również nie kryjąc wzburzenia, ale przede wszystkim, po raz kolejny, sygnalizując problem urzędnikom z BTCM. Liczyli na pomoc, ale i na dyskusję wokół powtarzającego się tematu. Niestety, poza wskazówką, którą przytoczyłam powyżej, mogli przeczytać jeszcze, skracając nieco całość wypowiedzi do jednego słowa, że po prostu narzekają. Niestety.
Nie mam nic do fajerwerków, wręcz przeciwnie bardzo lubię oglądać widowiska pirotechniczne, w żadnym wypadku też nie chciałabym odbierać młodym parom możliwości podkreślenia wyjątkowej dla nich uroczystości ślubnej spektakularnym pokazem świetlnym, absolutnie nie. Ale trudno mi jednak zaakceptować powtarzające się regularnie w ostatnim czasie zakłócanie ciszy nocnej niespodziewanymi wybuchami. Czy da się to zatem jakoś pogodzić? A gdyby tak, odpowiedzialni za wybuchy trzymali się tych minut przed, a nie po godzinie 22:00, do tego, gdyby informacja o strzelaniu, z wydziału, który wydaje w tej sprawie decyzję, szła do BTCM, a stamtąd do informacji publicznej, to myślę, że byłby to jakiś kompromis. Przy okazji BTCM mogłoby się pochwalić sukcesem, jako koordynator, który godzi interesy. Na tym chyba polega rola tego biura, nieprawdaż?
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.07.2016