czwartek, 28 czerwca 2018

Jarmark Katarzyński mizerny jak nigdy dotąd


Tak słabej edycji Jarmarku Katarzyńskiego jeszcze nie było. Gdyby nie starocie pod Łukiem Cezara trudno by to nawet nazwać jarmarkiem, co najwyżej mizernym bazarkiem w cieniu lip. Wydawało się, że kryzys, który toczył tę imprezę, udało się przełamać, zapraszając w poprzednich latach właśnie starocie. Wydawało się, że teraz będzie już tylko lepiej, klientów będzie przybywać, zadowoleni handlowcy puszczą wici w świat, że na Katarzyński warto przyjeżdżać. Ostatnie dni pokazały, że były to płonne nadzieje, wahadło poszło w kierunku gorzej, dużo gorzej. Starej porcelany, biżuterii, bibelotów i monet może i było całkiem sporo, ale na tym koniec. Jedenaście straganów na Rynku Staromiejskim i dwanaście na Różanej z asortymentem, którego nawet nie ma co komentować. Oczywiście już poszła plotka wśród wystawców o przeniesieniu jarmarku na Rynek Nowomiejski. Reakcja była stanowcza – tam nie przyjedziemy - usłyszałam od panów handlujących starociami, bo dobrych skojarzeń nie mają. Bez korekt w formule tej imprezy, nie ma co liczyć, że samo coś się zmieni, to jest już chyba jasne. Jednak czy faktycznym problemem jest aktualna lokalizacja? Nie sądzę. Katarzyński na Rynku Nowomiejskim już gościł kilka lat temu i ówczesne przenosiny przyczyniły się tylko do powolnego odpływu wystawców i regresu. Może zatem myśląc o przyszłej edycji, organizatorzy powinni zacząć od pytania, dlaczego wystawcy omijają ten jarmark, a chętnie przyjeżdżają na inne kiermasze w mieście? Jeśli w plotce o potencjalnych przenosinach Rynek Nowomiejski jest ziarno prawdy i kryje się za tym pomysłem magiczne myślenie, że skoro Pchli Targ okazał się sukcesem, skoro inne okazjonalne bazarki cieszą się tam sporym zainteresowaniem, to i Katarzyński być może też zyska. Przestrzegam jednak, że owa magia w tym ostatnim wypadku może nie zadziałać. Bo jeśli nie wiadomo o co chodzi, to najczęściej wiadomo o co chodzi. Tu jest podobnie. Dlatego, zamiast szukać problemu w lokalizacji, warto przyjrzeć się kosztom. Nie potencjalnym, które impreza może przynieść, ale tym, które ponosi wystawca podczas dwutygodniowego pobytu i nie chodzi o opłatę za stragan. Niewykluczone, że tam kryje się jeden z problemów tej imprezy. Może trzeba przeanalizować wariant ze skróconym w czasie, ale znacznie poszerzonym o liczbę wystawców jarmarkiem. Tygodniowym, czy choćby weekendowym. Po takim liftingu to i dla Jarmarku Katarzyńskiego Rynek Nowomiejski może okazać się łaskawy.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  26.06.2018

czwartek, 14 czerwca 2018

„Zimna wojna” pomiędzy polskim błotem na paryskim brukiem


„Dwa serduszka cztery oczy łojojoj, co płakały we dnie w nocy łojojoj” surowo zaśpiewa na początku „Zimnej wojny” Pawlikowskiego wiejska dziewczynka do mikrofonu. Potem ta notatka muzyczna, zaczyn repertuarowy dla ludowego zespołu „Mazurek” stanie się lejtmotywem, który w różnych aranżacjach będzie prowadził przez historię miłości Wiktora i Zuli. Film podzielony jest na sekwencje niczym rozdziały tej relacji. Nie wchodzi w szczegóły, w codzienność. Jakbyśmy przeglądali album z wyimkami fascynacji, uniesień, rozczarowań, frustracji i tęsknot dwojga kochanków. To wszystko, co pomiędzy zwyczajne i powszednie nie mieści się, choć jest silnie obecnym tłem, nadającym kontekst historii. Monumentalne portrety Stalina ze wschodzącym socjalizmem w Polsce, zimne ulice Berlina, czy zadymione bary i salony Paryża. Mogłoby się wydawać, że to kolejna opowieść o miłości wkręconej w tryby historii. Niby tak, jednak to nie otaczająca rzeczywistość zimnej wojny wschodu z zachodem jest największym wrogiem tych dwojga. To oni sami i strach przed prawdą o sobie. Postawieni wobec uczucia, przed którym nie da się uciec, które dopada, zawłaszcza,  obezwładnia i prowadzi do samounicestwienia. Również otwiera i uskrzydla, w finale transformuje do kości. W jednej w końcowych scen patrzymy na przetrącone palce Wiktora, którymi nie zagra już ani jednego dźwięku. Kto mu to zrobił? Komunistyczny system czy miłość? Gdy Zula zeskakuje z ciężarówki wprost w błoto na dworkowym ganku, jest pewna, że to najszybsza droga do lepszego życia. Nie myli się. Jednak gdy znajdzie się z ukochanym na paryskim bruku, to niespełnienie i koląca polskość zmuszą ją do ucieczki. Zostawi go i powróci do kraju. Życie gdzie indziej jest zbyt silną drzazgą. Bo drugim, podskórnym nurtem w tym filmie płynie wątek melancholii emigranta. Ta polskość, której nie da się wymazać, zostawić za progiem żelaznej kurtyny i delektować się rajem wolności, ona powraca w ludowej piosence śpiewanej na jazzowo, jako kwintesencja tęsknoty. Życie tam jest dla Zuli puste i bez treści. Jednak powrót do kraju niewiele zmienia. Mimo powodzenia i sukcesów, bez ukochanego żyje, a jest martwa.
„Zimna wojna” to kino powściągliwe w obrazie, kameralne, może wydawać się chłodne. Jednocześnie energia niesiona muzyką nasyca film i przesiąka przez ekran. Jest jak poezja, skrótem i metaforą, które dają przestrzeń do filtrowania przez siebie ziaren wielu podobnych historii. Pozostawia ślad.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  12.06.2018

czwartek, 7 czerwca 2018

„Wyspiański” w Toruniu, tego nie można przegapić!


Powszechny przekaz utrwalił legendę, że Wyspiański skupił się na pastelach i ołówku, a rezygnował z techniki olejnej, ponieważ był uczulony na biel ołowiową. Jest w tym sporo prawdy, ale być może, był to jedynie pretekst usprawiedliwiający wybór artysty. Jako uczeń Matejki nie zapożyczył od mistrza techniki, ale poszukiwał własnego języka. Niewykluczone też, że był świadomy swoich niedoskonałości warsztatowych i zawstydzało go, gdy porównywał się z innymi twórcami. Po wystawie prac Olgi Boznańskiej szczerze zapisał: „No, mój Boże i jak się tu teraz brać do malowania, kiedy panna Boznańska już tak świetnie maluje, jakże długo trzeba by czekać - zanim by się tak co wykonać umiało, a tu - kto wie - ile na wszystko mamy czasu”. I tak punkt ciężkości swojego talentu położył na kresce, którą doprowadził do perfekcji. Esencjonalność i uproszczenie w obrazowaniu świata i postaci. Skrót otwierający wachlarz znaczeń i odniesień, nasączony ekspresją i nieodłączną melancholią. Tak można w kilku słowach scharakteryzować prace plastyczne młodopolskiego twórcy. Trudno znaleźć osobę, która by nie znała choć jednej z nich. Wyspiański należy do grona tych artystów, których dzieła dość dobrze rozpoznajemy, ale i znamy głównie z reprodukcji. Teraz w Ratuszu Staromiejskim jest niezwykle rzadka okazja, by zobaczyć jego rysunki i szkice w oryginale. To wyjątkowa sytuacja, muzealnicy niechętnie eksponują papier, który jest tu głównym nośnikiem. Możemy oglądać prace zebrane praktycznie z całego okresu twórczego artysty. Między innymi portrety śpiącego Stasia i Ireny Solskiej, szkice do witraży wawelskich, ilustracje do przekładu „Iliady”, projekt plakatu do dramatu „Wnętrze”, cykl obrazów „Widok z okna pracowni artysty na kopiec Kościuszki”. Zatrzymana w kresce nostalgia i efemeryczność. Jakby za chwilę cały ten świat przedstawiony miał rozsypać się i prysnąć. Patrząc na te rysunki, można poczuć kruchość i ulotność talentu, którego nie udźwignęła epoka. A i teraz Wyspiańskiemu z nami wcale nie tak łatwo. Choć powszechnie uznany za czwartego wieszcza, to nie doczekał się swojego stałego miejsca. I raczej nie ma co na to liczyć, mimo że muzea buduje się ostatnio na potęgę. W teatrze pojawia się z rzadka. W galeriach bywa okazjonalnie. W ubiegłym roku minęło 110 lat od jego śmierci i ta rocznica była przyczynkiem do przypomnienia sobie o młodopolskim artyście. Wystawa, którą możemy oglądać w Toruniu, była wcześniej prezentowana w Stalowej Woli. A gdyby ktoś miał ochotę na więcej, to aktualnie w krakowskim Muzeum Narodowym można zobaczyć prawie pięćset dzieł artysty zgromadzonych w jednym miejscu. To wyjątkowy czas. Zatem „Wyspiańskiego” w Ratuszu Staromiejskim przegapić nie można.

Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej"  05.06.2018