Zdjęcia do filmu o warszawskim
ogrodzie zoologicznym w czasie drugiej wojny światowej kręcone były w Pradze. Nie
na Pradze, dzielnicy Warszawy, gdzie ów ogród od dziewięćdziesięciu lat się
znajduje, ale w Pradze czeskiej. Cóż, takie prawa w tym przypadku bardziej
ekonomii niż filmu. Ale to nie plenery są najistotniejsze w „Azylu” Niki Caro.
Film zaczyna się w letni,
słoneczny poranek. Antonina Żabińska sunie radośnie alejami zoo na rowerze, by wpuścić
do ogrodu pierwszych, czekających gości. Gdy otwiera bramę, zaprasza nas do
świata jasnego, nieco idyllicznego, gdzie egzotyczne zwierzęta żyją w doskonałej
symbiozie z ludźmi. Słonica na dzień dobry radośnie macha trąbą, młode lwiątka
swobodnie baraszkują w pokojach willi, a borsuk jest nieodłącznym towarzyszem
zabaw syna Antoniny. Błogi nastrój tego świata zakłóca dramatyczna scena, gdzie
tuż po porodzie małe słoniątko zaczyna się dusić, a rodzice bronią dostępu do niego
ludziom. Żabińska porzuca rozbawione towarzystwo i biegnie na pomoc, niczym
hipnotyzer spokojnie przemawia do rozdrażnionego zwierzęcia, czule gładzi trąbę
i ratuje dumę przedwojennej Warszawy, malutką Tuzinkę, dwunaste w Europie słoniątko
urodzone w niewoli. Scenie tej z podziwem przygląda się dyrektor berlińskiego zoo
Lutz Heck. Powróci on do Warszawy jesienią 1939 roku, by zabrać Tuzinkę i inne
cenne okazy, które przeżyły oblężenie miasta. Na resztę ocalałych zwierząt
urządzi polowanie. Wraz z nastaniem wojny klatki pustoszeją, życie w ogrodzie
zamiera i w tym momencie zaczyna się prawdziwa historia. Pod przykrywką
świńskiej farmy i ogródków działkowych, Żabińscy przeobrażają swoje zoo w
wojenny azyl. Opiekę i schronienie znajdują w nim dziesiątki Żydów przemycanych
w wozach wypełnionych odpadami z warszawskiego getta. Przed grozą holokaustu kryją
ich w klatkach i wybiegach dzikich zwierząt niczym w bezpiecznej arce, tuż pod
bokiem niemieckich żołnierzy.
Pierwsze pytanie, jakie
pojawia się po obejrzeniu tego filmu, to dlaczego powstał on dopiero teraz. Nie
rażą w nim uładzenia, czy też malowanie stereotypami okupacyjnej
rzeczywistości, bo historia małżeństwa Żabińskich jest tak fascynująca i
przejmująca zarazem, że te kwestie nikną na drugim planie. Nie drażnią też
historyczne skróty. W uproszczeniach tworzą się symboliczne znaki. W jednej ze scen unosi się
w powietrzu tysiące wirujących płatków, wyglądają jak opadający śnieg. To właśnie
płonie getto, a prochy wiatr rozsiewa w najdalsze zakątki, by pamięć przerwała.
I przetrwała. Również o Żabińskich, którzy ratowali Żydów z tej pożogi.
Felieton ukazał się w "Gazecie Pomorskiej" 18.04.2017